2003 - VIII Spływ Twardzieli

Spis treści

8 Międzynarodowy Spływ Twardzieli, 22-23 lutego 2003 Krutyń.

<< W 2003 wystartowało 56 osób, w tym 6 pań. Uczestnicy pokonali 12-kilometrowy odcinek rzeki Krutyni.

<< Jak na twardzieli przystało, byli ubrani tylko w tzw. mokre skafandry, które nie chronią ciała przed lodowatą wodą. Ponadto mieli rurki, maski i płetwy. Choć słońce na Mazurach mocno świeciło, to temperatura wody w rzece i tak wynosiła około 0° Celsjusza. W tych warunkach pływakom najbardziej marzły dłonie i stopy, mimo specjalnych skarpetek i rękawiczek. Dokuczało też ogólne zmęczenie. Jeden z organizatorów, Tomasz Niedźwiecki, powiedział dla wiadomości TVP, że spływ nie ma charakteru współzawodnictwa, a uczestnicy walczą sami ze sobą. Liczy się dopłynięcie do mety. Kto pokona własne słabości i ukończy spływ, może nazwać się twardzielem. - Jeśli pływak nie ma kondycji, to niewielkie są szanse na ukończenie spływu - ocenił Niedźwiecki. Spływ ukończyło 50 osób. Pierwszy dopłynął do mety 62-letni Tadeusz Wardziukiewicz z Gdańska.

Fotorelacja Płetwala
 

 Pawła Łabaja z klubu płetwonurków Krab:

Spływ Twardzieli 2003

„Twardkim” trzeba przecież być! – SPŁYW TWARDZIELI 2003
Zanim zdecydowałem się ostatecznie na wyjazd na Spływ, wahałem sie dosyć długo. Brałem pod uwagę to, że z Krakowa do Giżycka jest dość daleko (570 km) i nie byłem pewny czy sobie poradzę.

Wtedy usłyszałem o Rajdzie Lodołamaczy na Sanie – pomyślałem: „Jak to przepłynę, to może poradze sobie na Mazurach”. Okazało się, że Zimowe Pływanie po Sanie nie było takie straszne – podjąłem decyzje: „Jadę”. Chciałem jeszcze wyciągnąć kogoś z klubu (AKP Krab), bo zawsze to raźniej z kimś niż samemu. Ostatecznie wybrałem się razem z narzeczoną, która miała wspierać mnie duchowo i robia zdjęcia.

Wyprawa, która miała być długa, okazała sie jeszcze dłuższa – im bliżej Giżycka, tym większe mgły – ciężkie przężycie. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że hotel jest całkiem, całkiem – byliśmy mile zaskoczeni standardem. Rano śniadanko a przede wszystkim filiżanka dobrej kawy. Później formalności, załadunek i … jedziemy na spływ.

Podróż autobusem, chociaż długawa, zleciała bardzo szybko – razem z poznanymi kolegami wymieniliśmy całą game dowcipów. Nawet na miejscu, w Krutynskim Piecku, tuż przed wejściem do zimnej wody humory dopisywały nam wspaniale.

No i wreszcie stało się – weszliśmy do wody – pierwsze ukłucie zimna podczas gdy lodowata woda powoli wlewała sie do butów. Jak sobie to przypomne, to nawet teraz robi mi sie zimno (brr). Zaskoczyło mnie to, że rzeka jest dość płytka i nie od razu można było sie położyć na wodzie i dać ponieść się jej nurtowi. Jak sie później okazało nurt był słaby i trzeba było zdrowo sie napracować płetwami aby dotrzeć do mety w rozsądnym czasie.

Na początku płynęło się wspaniale. Pianka + żyleta spisywały się doskonale. Do tego te widoki: nawisy lodowe przy brzegach, ośnieżone drzewa, kamienie na dnie rzeki, …. Po godzinie, po minięciu pierwszego mostu, pomimo gorącego dopingu zaczęły mi marznąć rece i stopy, ale stwierdziłem, że spływ nie na darmo nazywa sie Spływem Twardzieli, więc zacisnąłem zęby na ustniku fajki i płynąłem dalej. Po kolejnej godzinie płynięcia i podziwiania widoków zaczęło mi już być zimno ogólnie (nie tylko w ręce i stopy), ale pocieszałem się tym, iż połowa już za mną. W dodatku gorąca herbata, którą częstowali mnie po drodze ludzie z asekuracji dodawała mi sił. Gdy mijałem drugi most (2,5 h w wodzie) byłem jeszcze pełen zapału i nie wyobrażałem sobie abym mógł zrezygnować. Jednak gdy widziałem na horyzoncie trzeci most byłem już porządnie zziębnięty i myślałem nawet o tym, żeby wyjść z wody przy owym moście.

Jak sie okazało, źle zrozumiałem organizatorów. Myślałem, że po drodze mijamy trzy mosty – okazało sie, że przy trzecim moście była meta. I tak po trzech i pół godzinie w zimnej wodzie, po pokonaniu dwunastu kilometrów rzeki dopłynąłem – zostałem twardzielem. Jak się okazało taki twardy nie byłem – w wyjściu z wody musiał mi pomóc kolega – jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Później gorący bigosik, grzaniec, szampan z masek i powrót do Giżycka. Droga powrotna zleciała mi jeszcze szybciej niż na start – po prostu usnąłem ze zmeczenia. W hotelu okazało się, że nie będzie planowanego pokazu slajdów (wielka szkoda – sądząc po zdjęciach w albumie, byłoby co oglądać), więc jakoś doczekaliśmy do balu.

Na początku część oficjalna, podsumowanie, podziękowania, itp. itd. Sporą dawkę adrenaliny przysporzyło losowanie nagród od sponsorów – trzeba przyznać, że nagrody były wspaniałe i cenne. Ale najważniejsze były statuetki-certyfikaty. Po otrzymaniu takiej, człowiek dopiero uwierzył, że został twardzielem. No a później, tańce, swawole …
Nazajutrz przywitała nas piękna pogoda. Pospacerowaliśmy po zamarzniętym jeziorze. Myśl jaka nam przyświecała to „Wrócimy tu za rok”.

I taki był koniec przygody. Nie zostaliśmy na nurkowanie podlodowe, gdyż czekała nas długa droga powrotna do Krakowa.

Jeszcze raz dziekuję organizatorom za wspaniałą imprezę a uczestnikom gratuluje zwycięstwa nad własnymi słabościami.

Paweł Łabaj