Jak to M/Y "Arabella" na dno zeszła '1993

M/Y ARABELLA z domu "Sławomir". Jezioro Mamry, 1993

Świtało. Dochodziła piąta. Linka holu doleciała do pontonu, wiosła osiadły w dulkach. Po chwili stalowy kadłub drgnął i odbiliśmy od brzegu. Używając siły naszych mięśni płynęliśmy w jezioro. Za nami, na drugim końcu holu, sunął "SŁAWOMIR" . Płynął w swój ostatni rejs.

Advertisement

Lipiec 1993 roku. Lato było gorące, Giżycko zatłoczone, a ja zaczynałem swą przygodę z nurkowaniem, Balonem i Płetwalem - Giżyckim Klubem Płetwonurków. Jak każdy kandydat na członka klubu byłem przydzielany do prac, nazwijmy to porządkowych i technicznych. Nie zdziwiłem się więc gdy pewnego dnia Balon rzucił:

- Jutro o ósmej w porcie. I weź robocze ubranie!

Spotkaliśmy się przy pirsie. Stał tam stalowy dwumasztowiec. Dwunastometrowy z drewnianym bukszprytem.

- Mamy statek - Balon był wyraźnie podekscytowany - Trzeba usunąć wszystkie sterczące elementy, olej z zęzy i dokładnie wyczyścić trocinami

Kadłub rzeczywiście robił wrażenie. Do niedawna jeszcze pływał pod harcerską banderą jako M/Y ARABELLA. Wieść głosiła, że pierwotnie był to angielski kuter desantowy z czasów II wojny światowej. Pod centralnie umieszczoną sterówką tkwił oryginalny silnik "Grey Marine" z pompo wtryskami. Byłem szczerze uradowany, że nasz klub będzie miał okręt flagowy.

Moja radość była jednak krótka jednak krótka. Zanim zaczęliśmy prace przy statku, Balon zdradził nam swoje plany.

- Nie będziemy zwlekać! Za tydzień płyniemy go zatopić. Zaraz będzie dźwig, więc odkręćcie wał i zluzujcie silnik z łoża.

Na dzień przed wypłynięciem przycumowaliśmy nasz przyszły wrak w porcie PTTK nieopodal siedziby klubu. Stalowy kadłub, który mieliśmy zatopić, był dla Balona szczególny. Przez wiele lat "SŁAWOMIR", tak się pierwotnie ten okręt nazywał, pływał pod komendą ojca Andrzeja, Wiesława Tarasiewicza. To na "SŁAWOMIRZE" Balon jako kilkuletni chłopiec słuchał pierwszych opowieści o Mazurach, jeziorach i wodzie. I chyba wtedy zbratał się z wodą na dobre. Kiedy dowiedział się, że statek ma "iść na żyletki", postanowił spełnić swoje marzenie o wraku w jednym z mazurskich jezior. Gdzie młode nurki będą mogły się kształcić, a cała reszta zachwycać.

Rano przywitał nas deszcz. Wprowadziliśmy "SŁAWOMIRA" do Kanału Łuczańskiego i przy moście obrotowym czekaliśmy na Kostka (Piotr Konstantynowicz). Jako sympatyk klubu zadeklarował się odcholować nas swoim kutrem w miejsce zatopienia. Na końcu ciągnął się za nami "Pająk" - stary ponton desantowy, wypełniony po brzegi sprzętem.

Mamry przywitały nas popołudniowym słońcem i nad podziw czystą wodą. Przycumowaliśmy do małego portu żeglarskiego, położonego przy ujściu Kanału Mazurskiego. Tam spędziliśmy resztę dnia na przygotowaniach do zatopienia.

Poranne niebo przywitało nas przepiękną grą pastelowych kolorów. Początek akcji przypadł na godzinę piątą. Dokładne miejsce spoczynku "Sławomira" miało być zachowane w tajemnicy. Po niespełna godzinie sześciu wioślarzy odczuwało już zmęczenie. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, gdy padła wreszcie komenda:

- TUTAJ !

Zaczął się ostatni etap akcji. Na statku zostało nas trzech: Ja, Balon i Piotrek Krzewiński. Przygotowani na szybką ucieczkę z tonącego okrętu, byliśmy ubrani w mokre skafandry. Przystąpiliśmy do dzieła. Przy pomocy beczek zalaliśmy komory w forpiku i achterpiku. Mnie przypadło wykręcenie zaworu dennego . Niestety, potwierdziły się nasze obawy, otwór po zaworze dennym był zbyt mały. "SŁAWOMIR" nabierał wody bite trzy godziny. Słońce na dobre zagościło na niebie, na jeziorze pojawiły się pierwsze żagle. Sprawy potoczyły się szybciej, gdy woda zaczęła przelewać się do wnętrza przez półpokłady. Dwadzieścia minut balastowania i rufa zaczęła znikać pod wodą. Usłyszałem krótkie:

- WON! - i nie zastanawiając się długo szybkim kraulem wiałem w stronę "Pająka". Nie potrzebnie. Minęło drugie dwadzieścia minut póki nie byliśmy pewni że to już. Gdy po raz drugi odpływałem od tonącego okrętu, Balon dreptał po pokładzie w stronę bukszprytu. "SŁAWOMIR" szedł rufą pod wodę a gdy był już prawie w pionie Balon odbił się z końca bukszprytu i odpłynął na bezpieczną odległość. Umykające powietrze z impetem rwało się ku powierzchni tworząc tęczowy gejzer. Sam moment zatonięcia nie trwał dłużej niż dziesięć sekund. Zapadający się w toń bukszpryt przypominał miecz ryby piły. Podobnie pięknej rzeczy jeszcze nie widziałem. "SŁAWOMIR" miał spocząć na 17 metrach, gdzie jest jeszcze widno i względnie ciepło. Podczas opadania jednak ześlizgnął się w toni na 33 metry. Pomimo tego iż jest tam ciemno i zimno, w świetle latarek nasz wrak prezentuje się bajecznie. Wessany po listwy odbojowe w muł, szybko stał się domem dla miętusów. Spoczywa tam do dziś. Jest okrętem klubu płetwonurków PŁETWAL i upragnionym mazurskim wrakiem Balona.

Foto: Marcin Zieliński